środa, 24 września 2008

Tuż tuż..

Wiedeń…Boże, jestem coraz bliżej… wracam ze szpitala do domu. Połowa września. Może z godzinę dziennie mam lepszą, gdzie się mobilizuję, żeby przejść po mieszkaniu. W głowie mam tylko myśli: muszę być silna, muszę pojechać silna. Jak największe siły przed przeszczepem gwarantuję szybką rekonwalescencję i mniejszy ból pooperacyjny. Nawet jak nie mam sił, a puls mi szaleje, to biorę ciężarki do ręki, żeby choć dwa razy móc je podnieść. Już czuję całą sobą zbliżający się moment, kiedy zadzwonią. Nie umiem powiedzieć skąd to przeczucie. To już nie była nadzieja, tylko pewność, że zaraz się to stanie. Trzeba było się mobilizować. Mama załatwia wszystkie papierkowe sprawy w domu. Uzgadnia z babcią, która z nami mieszka kierunek działań na czas, kiedy zadzwoni telefon z Wiednia. Walizka już wcześniej była wstępnie spakowana i wiedziałyśmy co trzeba dorzucić w ostatnim momencie, to teraz dopakowujemy. Ja zamówiłam parę dni wcześniej jeszcze dodatkowe ubrania przez Internet. Kupiłam buty zimowe, bo przecież muszę mieć takie wygodne do chodzenia zimą po Wiedniu, a nie moje na wysokim obcasie. Komplety moich rzeczy, to oczywiście zestawy dresów i piżam. Zamówiłam też polar, ale mama wraca z Gdańska do domu i przywozi mi biały polar. Okazało się to być kolejnym strzałem w dziesiątkę mojej mamy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz