sobota, 17 października 2009

Za Spełnione Nadzieje.. Iga (16.01.2006)


W październiku 2009 roku w Katowicach, my osoby po przeszczepie, mieliśmy nadzieję spotkać się z naszymi Wielkimi Darczyńcami - Państwem Anitą i Przemysławem Sztuczkowskimi, założycielami Fundacji "Zdążyć na Czas". Sporządziliśmy dla nich album z podziękowaniami pod nazwą "Za spełnione nadzieje", w którym każdy z nas opisał pokrótce swoją historię, załączył fotografie i złożył podziękowania (czasem podziękowania obejmowały też inne osoby). Niestety nie przyjechali. Pozostali dla nas w cieniu, jako skromni dobroduszni, bezinteresowni ludzie. Na spotkaniu odprawiliśmy również mszę. Pani Dorota Hedwig przygotowała wówczas niesamowitą modlitwę, którą czytała na kolanach przed ołtarzem. To był niesamowicie poruszający moment...naprawdę. Dziękowaliśmy. Modliliśmy się za naszych dobroczyńców, za nasze zdrowie i nasze rodziny...a także...za Igę, która wtedy leżała bardzo ciężko chora w Zabrzu, nie wiedząc jeszcze, czy ma szansę w Wiedniu na transplantację. Mało jest ludzi, którzy potrafią tak gorliwie się modlić.. kiedy Pani Dorocie zadrżał przez chwilę głos - chyba nie było osoby w kościele, której nie poleciałyby łzy....

Dla mnie osobiście Iga jest bardzo ważną osobą w moim życiu, choć znałam się z nią zaledwie rok. Nie potrafię nie myśleć, że gdyby nie jej przeszczep - nie było by też mnie.

Nie chcę zapomnieć o tych historia, o tych ludziach i nie chcę, żeby inni o nich zapomnieli.  Dlatego przyklejam na tego bloga fragmenty, które wspólnie zapisaliśmy w podziękowaniu dla Państwa Sztuczkowskich.




















"Za spełnione nadzieje": 
Z dnia na dzień moje ciało było coraz słabsze, a codzienne obowiązki stawały się przeszkodami nie do pokonania. Pomimo ciągłej tlenoterapii krótki oddech gwałtownie przyspieszał w szaleńczym pędzie za grzmiącym na alarm serduchem. Do tego w głowie kłębiły się rozpaczliwe myśli: „Czy przetrwam do rana? Czy może to już koniec? Jak to możliwe, że oto dla mnie kończy się świat?” Odpowiedzi na te pytania oczywiście przerastały umysł młodej dziewczyny… Gdyby nie znękane cierpieniem ciało… Ból łagodził rozpacz. Gdzieś tam w przebłyskach świadomości docierało do mnie niejasne przeświadczenie, że to nie może ot tak po prostu się skończyć… W końcu On czuwa nade mną. Już dawno bezgranicznie Mu zaufałam, wszystkie moje nadzieje wiązałam z Jego wolą – a przecież wie, jak bardzo chcę żyć… I to nawet nie chodzi o strach przed śmiercią, prędzej czy później każdy stanie z nią twarzą w twarz. Zwyczajnie żal mi było tych dni, które jeszcze przede mną, tych planów niezrealizowanych, porannego śpiewu ptaków, wiosny, która lada moment miała wybuchnąć kaskadą barw i zapachów. Chcę czuć, widzieć, słyszeć… - krzyczałam każdą cząstka mojego udręczonego ciała. Tyle tylko ... i aż tyle… Może i tym razem On uśmiechnie się wyrozumiale i pozwoli mi trwać… Jeszcze… Jeszcze chwilę…
No i pozwolił, choć nie było łatwo. Musiałam dotrzeć aż do Wiednia, a w moim stanie to nie było takie oczywiste – chciałam żyć, ale to moje życie naznaczone cierpieniem zaczynało mnie trochę uwierać. Gdyby nie siła i determinacja Rodziców, rodziny, oddanych przyjaciół, cudownych ludzi, którzy uwierzyli, że warto zainwestować (dosłownie!) w moje istnienie – dziękuję Pani Anito, uszanowanie Panie Przemysławie!

Czy to możliwe, że oto dla mnie kończy się świat?
Gdyby nie Pan, Panie Doktorze, nie wygrałabym tej walki… Mukowiscydoza jest bezlitosna, zbiera obfite żniwo, ale ja jej tym razem zagrałam na nosie… Czy się bałam? Pewnie, że tak, byłam przerażona, zwłaszcza, że tutaj, w kraju nad Wisłą nikt nie wierzył w powodzenie, a może nawet sens walki z tą okrutną chorobą. Przeszczep, jedyna alternatywa dla takich jak ja, mógł zostać wykonany tylko poza granicami naszego kraju.
W pewnym sensie jestem pionierką, obalam mity, przełamuję tabu, udowadniam, że można i warto coś dla Cf-ków zrobić. Coś… o ironio! – w tym wypadku oznacza… ŻYCIE! Czasem myślę, że z tą moją nieodłączną butlą tlenową albo wbrew niej, udało mi się wspiąć na jakiś strasznie wysoki szczyt, prawie tak, jakbym zdobyłam własny Mont Everest, żeby wbić tam flagę Cf-ków , pomachać do nich i wykrzyknąć: „Jestem tutaj, to się naprawdę da zrobić!!”. Oby tylko zdążyli mnie zobaczyć i usłyszeć… Tak wielu odeszło i odchodzi po cichutku za murami szpitali i ludzkiej obojętności… Dlatego pozwalam sobie krzyczeć…
Nie ukrywam, czas po przeszczepie nie jest bajką – rekonwalescencja wymaga nie mniej wysiłku niż wszystko to, co przed nią, ale JESTEM… jestem… jestem… Upajam się tym słowem! I nadal mam marzenia… Niektóre nawet udało mi się zrealizować – np. jestem dumną posiadaczką prawa jazdy, ba - mam „patent” barmana (!!!), a choć ducha stawiam na pierwszym miejscu, nauczyłam się także pielęgnować ciało, w końcu to Jego dar – studium „Stylizacji i wizażu” wzbogaciło mnie o kolejne doświadczenia…
Nie ma dla mnie ograniczeń, wyzwań, których bym nie podjęła. Taniec? Czemu nie! Pójdźmy dalej - wybieram szkołę dla instruktorów tańca. I lada moment ją ukończę (!!!)

A jutro?

Jutro będę… Wystarczy, że BĘDĘ…
Iga






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz