Źródło: Newsweek "Walka o Oddech" 19.06.2011 autor: Violetta Ozminkowski
Jej dwie córki urodziły się z mukowiscydozą. Ale dzięki walce, którą
podjęła, polskie dzieci z tą chorobą mają szansę na dłuższe życie.
Jestem już po przeszczepie na intensywnej terapii, nie mogę spać.
Przypominam sobie historie sprzed kilku lat, a one przewijają się jak
film. Kiedy przyszłam na świat w 1987 roku, mój tata podobno krzyknął:
»Hura!«, ponieważ zawsze chciał, żeby najstarsze z dzieci było
dziewczynką. Chciał też mi dać na imię Anna Maria, ale zwyciężyła mama z
babcią i mam na imię IGA. Byłam delikatnym dzieckiem, ciągle
chorowałam, jak skończyłam trzy miesiące, na swoim koncie miałam już
ponad sto zastrzyków domięśniowych, mój tyłek był cały w zrostach.
Trener mojej mamy poruszył swoich znajomych, babcia swoich i wspólnymi
siłami udało się załatwić wizytę w rabczańskim Instytucie Gruźlicy i
Chorób Płuc. Po miesiącu niepewności lekarze postawili diagnozę:
MUKOWISCYDOZA” – napisała w pamiętniku Iga Hadwig.
Jej mama, Dorota Hadwig, wygrała tegoroczny konkurs „Newsweeka”
Społecznik Roku. Społecznikiem została właśnie dzięki córce, o której
życie walczyła do końca, pomagając innym rodzicom dzieci chorych na
mukowiscydozę. W Polsce z tym nieuleczalnym schorzeniem żyje się średnio
około 20 lat. Na Zachodzie – dzięki odpowiedniemu leczeniu i
przeszczepom płuc – do 50 lat. Ale kiedy mama Igi usłyszała diagnozę,
jeszcze o tym nie wiedziała. W jednej chwili jej świat wywrócił się do
góry nogami. Wtedy pomógł się jej pozbierać sport. Kilkakrotnie zdobyła
mistrzostwo Polski w kajakarstwie górskim, była mistrzynią świata
juniorów K1x3. – Nieraz dostawałam w kość, ale dzięki temu nauczyłam
się, jak się nie poddawać, jak walczyć, i to procentuje do dziś – mówi.
Choroba córki sprawiła, że oboje z mężem stali się ludźmi głęboko
wierzącymi. Postanowili mieć dużą rodzinę. W odstępie kilku lat urodziło
się trzech zdrowych chłopaków. A osiem lat temu na świat przyszło
najmłodsze dziecko Hadwigów, Julka. Szybko okazało się, że dziewczynka
też cierpi na mukowiscydozę. Wtedy jej świat zawalił się po raz drugi.
„Kiedy miałam skończone trzy latka, na świat przyszedł mój kolejny brat
Maciej. Był łysy jak jajko i z początku też miał problemy ze zdrowiem.
Zostawiono go więc na oddziale w Rabce, by zbadać, co mu jest. Na
szczęście okazało się, że nie ma mukowiscydozy, tylko salmonellę. Ja,
niestety, musiałam raz w roku jeździć na tzw. leczenia dożylne, trwały
one średnio trzy tygodnie. Mama z ciocią Martą za każdym razem, gdy
wyjeżdżałam do Rabki, wyszywały na moich ubrankach imię i nazwisko, aby
siostry wiedziały, w co mnie ubrać, gdy rzeczy wracały z pralni” – pisze
Iga w pamiętniku.
Przez osiem lat na leczenie do Rabki jeździ z Igą dziadek. Mama zajęta
jest prowadzeniem firmy, tata rezygnuje z pracy zawodowej, żeby zająć
się dziećmi w domu. Świat mamy Igi kolejny raz przewraca się do góry
nogami, kiedy jedzie do Rabki odwiedzić chorą na mukowiscydozę
dwudziestodwuletnią Ulkę, z której rodzicami się przyjaźni. Na miejscu
okazuje się, że Ulka umiera. – Wtedy po raz pierwszy spojrzałam chorobie
w twarz. Patrzyłam, jak piękna młoda dziewczyna się dusi, i nic nie
mogłam zrobić. Tej nocy dotarło też do mnie, co czeka moją córkę. Postanowiłam działać – wspomina.
Zaczęła się w Rabce spotykać z rodzicami i ich dziećmi. Wspólnie
zastanawiali się, co zrobić, żeby przedłużyć im życie. – W Polsce nie są
przestrzegane podstawowe zasady leczenia tej choroby. Nasze dzieci nie
powinny się leczyć w szpitalu na jednej sali, bo nawzajem zarażają się
lekoopornymi bakteriami, tak że potem ich organizmy nie nadają się już
do przeszczepu płuc. Powinny być izolowane, bo to daje szansę na
dodatkowe lata życia. Zaczęła więc walczyć o zmianę systemu leczenia
chorych na taki, jaki funkcjonuje na Zachodzie.
Kiedy pani Dorota pomaga innym, stan zdrowia jej córki szybko się
pogarsza. – Wtedy dotarła do mnie informacja, że prezes Polskiego
Towarzystwa Walki z Mukowiscydozą wyjeżdża do Berlina na konferencję,
której tematem miały być przeszczepy płuc u chorych na mukowiscydozę. W
Polsce było to wówczas absolutne tabu, nikt nie chciał podejmować tego
tematu, nasi lekarze nie mieli w tej dziedzinie żadnego doświadczenia –
wspomina. Wciska się na tę konferencję. Tam poznaje historię 18-letniej
Danusi Polińskiej – Polki chorej na mukowiscydozę, która w Niemczech
przeszła przeszczep płuc.
– Odwiedziłam Danusię kilka tygodni po przeszczepie na intensywnej
terapii. W jej oczach było widać wielkie zmęczenie, od razu
zorientowałam się, że musi być na bardzo mocnych lekach przeciwbólowych.
Po powrocie do Polski zadawałam sobie pytanie, czy na pewno chcę, aby
moja córka przechodziła przez to wszystko. Tym bardziej że po kilkunastu
tygodniach dziewczyna zmarła. Dramat matki Danusi był moim dramatem,
znów nie wiedziałam, co robić – mówi. A jednak już dwa tygodnie później
była z powrotem w Berlinie; tym razem towarzyszyła jej Iga. Lekarze nie
dawali wielkiej nadziei na przeszczep – stan Igi był bardzo ciężki, a
przede wszystkim nie było wiadomo, czy znajdzie się odpowiedni dawca.
Zaczął się wyścig z czasem. Na szczęście kuracja pod okiem berlińskich
specjalistów sprawiła, że wyniki się poprawiły i lekarze zakwalifikowali
Igę do przeszczepu. Należało jedynie wpłacić, bagatela – 95 tysięcy
euro! – Takiej kwoty nie mieliśmy. Straciłam nadzieję, byłam
zrezygnowana – opowiada pani Dorota. Iga pisze: „Co za niespodzianka,
telewizja TVN odwiedziła dziś nasz oddział. Rozmawiali ze mną, mamą i
Anią Paduszyńską. Ewelina P. też miała z nimi porozmawiać, niestety,
kilka dni temu straciła głos i ma chrypkę jak sto pięćdziesiąt.
Najlepsza natomiast była Edyta Z. Jak tylko usłyszała o telewizji, to z
kroplówką chciała się schować do łazienki. Niezła z niej agentka”.
Wkrótce po emisji programu zgłasza się sponsor, fundacja Zdążyć na Czas, która chce sfinansować przeszczep.
„15 czerwca 2005 r. Zaraz po 12.00 zadzwonili… Nie mogę pisać… Ręka mi
drży… O Boże, jak się cieszę! Jestem dobrej myśli, uda się, jest OK,
buźka, muszę spadać… Karetką na sygnale do Krakowa dojechaliśmy w 1
godzinę i 5 minut! O 14.00 z Balic mieliśmy samolot do Wiednia, lot
trwał 50 minut. O 15.40 byliśmy już w klinice. 16.30 – założono mi
wenflon i pobrano krew; przebrana w „kaftanik”, z opaską na ręce
czekam…” „O 18.00 okazało się, że płuca są za duże. Nie będzie
przeszczepu…”. – W Wigilię 2005 roku Iga musiała korzystać z urządzenia,
które pomagało jej oddychać, była słaba i wycieńczona. Wiedziałam, że
to już kwestia kilku tygodni, i prosiłam Boga o siłę, bym umiała
pogodzić się z jej odejściem. 16 stycznia to dzień, którego nigdy nie
zapomnę. Po pięciu latach walki i ostatnich sześciu bardzo trudnych
miesiącach odezwał się tak bardzo upragniony telefon z Wiednia.
Agnieszka przekazała mi wiadomość: „Dorotko, są dla Igusi organy,
wylatuje po was samolot” – opowiada mama Igi.Tym razem Idze się
poszczęściło. Dostaje drugie życie. Pół roku po przeszczepie robi prawo
jazdy, wyjeżdża z koleżanką na trzy miesiące do Anglii. Kończy kurs
barmana, rozpoczyna szkołę tańca i kiedy rodzice martwili się, że żyje
za szybko, mówi im: „Nie mam zbyt wiele czasu”.
– Był styczeń 2009 roku, pojechałyśmy na badania kontrolne do Wiednia,
Iga czuła się fantastycznie. Straciła na wadze w ciągu ostatniego
miesiąca, ale zakochała się, więc zrzucałam to na karb miłości –
opowiada mama. Wyniki okazały się dramatyczne. Terapia przeciwodrzutowa
nie daje efektów. – Dwumiesięczny pobyt w Wiedniu wyczyścił nasze
finanse. Dwa tygodnie na oddziale to koszt ponad 50 tysięcy złotych.
Musiałyśmy wracać do Polski. Ja, jak zawsze w trudnych chwilach, byłam
przy Idze, mąż zajmował się domem, chłopcami, a szczególnie
siedmioletnią Julką.
Rozpoczęła się trzynastomiesięczna walka o życie Igi. Kolejne miesiące
to oczekiwanie na decyzję funduszu zdrowia w sprawie pokrycia kosztów
retransplantacji. – Iga miała nadzieję, że dojdzie do retransplantacji i
przyjdą znowu lepsze chwile. Miewała momenty słabości, kiedy kręciła
głową, że już nie da rady walczyć. Ale często też żartowała ze swojej
fizycznej niemocy, a kiedy wchodził do jej pokoju któryś z lekarzy, z
uśmiechem mówiła: „Jeszcze żyję” – wspomina mama.
Telefon z Wiednia znów zadzwonił 6 lutego 2010 roku. Iga była zbyt
słaba na lot samolotem. – Dojechałyśmy na miejsce karetką, tam badania i
decyzja: będą przeszczepiać. Ale płuca nie chciały już podjąć pracy.
Zostałam sama z Igusią, nie pamiętam, co do niej mówiłam. Zapamiętałam
jedynie chwilę, kiedy się nad nią pochyliłam i ujrzałam jej pełne
miłości spojrzenie. Odpowiedziałam takim samym spojrzeniem. To było
nasze ostatnie pożegnanie – mówi ze wzruszeniem mama.
W chwili śmierci Iga miała skończone zaledwie 22 lata.
„Dopiero teraz, gdy przeglądałem Twoje rzeczy, widzę, co przez te trzy
lata po pierwszym przeszczepie osiągnęłaś. Mogę śmiało powiedzieć, że
moje całe życie, chociaż nie wiem, ile jeszcze pożyję, mógłbym zmieścić w
połowie tego, co Ty tak naprawdę przeżyłaś. Niedane nam było się
pożegnać, ale jak można się żegnać z kimś, kto nadal dla mnie żyje? Cóż,
mogę Ci teraz powiedzieć jedynie: »Do zobaczenia« i… przyjdź do mnie
czasem, choć we śnie, kochana, a ja będę czekał. Twój tatuś” – wpisał
się do pamiętnika Igi po jej śmierci tata. Na szafce, na której stoi
duże zdjęcie Igi, pali się świeczka. Dzięki walce o jej życie Dorocie
Hadwig, która jest teraz prezesem Polskiego Towarzystwa Walki z
Mukowiscydozą, udało się pozyskać sponsora do dwunastu przeszczepów –
wszyscy pacjenci mają się dobrze. Koszty siedmiu pokrył już Narodowy
Fundusz Zdrowia. To daje nadzieję, że chorzy w Polsce nie będą już
musieli umierać tak młodo jak Iga Hadwig.
dotarło też do mnie, co czeka moją córkę.
Postanowiłam działać – wspomina.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz